KONTAKT

Adres:
Gajrowskie 12a
11-510 Wydminy

Bartosz Płazak tel. 502 351 161

Obserwuj nas

16 stycznia, 2018 by DW 0 Comments

Co najmniej zauważać. Czyli rzecz o nauczycielach i o trudnościach w pracy z ludźmi.

Nie wiem jak Wy, ale ja nie lubię za bardzo tego momentu kiedy czuję, w pracy z ludźmi, że ktoś mnie traktuje nieadekwatnie. Napada, wytyka, czepia się, stawia niepotrzebne pytania, nie idzie za mną tylko się zatrzymuje i mnie też zatrzymuje, albo cofa. Nie lubię być zaskakiwany tym, że ktoś trzyma się swojego bez końca, docieka, przekonuje, grozi, szantażuje, albo tylko znika i wyłącza się. Przeżywam wtedy mieszankę emocji od frustracji, złości i lęku, niepewności, do nadziei, zadowolenia, bywa że tracę energię, sam się cofam. Nie jest mi łatwo, szczególnie kiedy zauważam, że któreś z tych zjawisk ma miejsce już chwilę a ja dopiero teraz je dostrzegłem. Bo przecież miało być konstruktywnie, ciekawie, intrygująco i we współpracy i napracowaliśmy się by tak było.

Trudności to codzienne zjawiska w pracy z ludźmi. To zjawiska uprawnione. To zjawiska, którym powinniśmy dawać miejsce w pracy z grupami i jednostkami, a zadaniem i obowiązkiem trenera czy coacha jest co najmniej widzieć je. Co najmniej oznacza tu to, że niekiedy brak reakcji jest też reakcją. Mówię o tej uzewnętrznionej reakcji. Tej, której najczęściej spodziewa się druga strona interakcji. Co najmniej je (kiedy tozewnętrzne trudności) widzieć oznacza zadać sobie trud przyjrzenia się sobie, jak ja reaguję na to co się dzieje w koło mnie. Co czuję. Co mi podpowiada intuicja. Co mnie zatrzymało.

Zdarza się, że w takich momentach to co zauważam w sobie, to część, która chce natychmiast uciec, schować się. Wtedy czekam jeszcze chwilę, sprawdzam emocje, przyglądam się mojej komunikacji, przyglądam się intencjom obydwu stron. Widzę zamieszanie, sprzeczności, konflikty, dążenie do rozwoju, chęć działania, często lęk. Wyraźnie widzę, że tym co najczęściej sam mam do zrobienia to co najmniej weryfikacja mojej tendencji do projekcji, cofnięcie jej. Kiedy to mi się udaje trudność najczęściej zmniejsza się. Okazuje się jakoś nagle, że mogę pomóc, że moje wsparcie działa. Łatwiej jest słuchać, role wracają na swoje miejsce. Jestem wspierającym a ktoś poszukującym siebie.

Opór jest czymś naturalnym i codziennym w pracy z ludźmi. Występuje zawsze. To zjawisko zwyczajne dlatego, że jesteśmy w tej pracy zawsze razem i każdy z nas wniósł swoje wewnętrzne procesy (myśli, emocje, odczucia, nastroje, związki, potrzeby, oczekiwania, mechanizmy obronne…). Każdy ( ty i ja, uczestnik i prowadzący) będąc tego świadomy czy nie, mniej lub bardziej coś woli a coś innego mniej woli. Uważam jednak, że o ile uczestnik ma prawo po prostu być w tej interakcji sobą z tym wszystkim co wniósł o tyle prowadzący powinien zdawać sobie sprawę z tego co nim powoduje. Ma to związek z zadaniem jakie ma on w tej relacji. To zadanie to wspieranie kogoś w rozwoju. I patrząc przez ten filtr, kiedy dzieje się coś co wolałbym żeby się nie działo ( bo cele, bo czas, bo wygoda, bo…), mam obowiązek przyjrzeć się sobie i temu co się dzieje we mnie. Najczęściej widzę tam bowiem wskazówki. Co najmniej przyjrzeć się, czyli wcale nie koniecznie od razu coś robić. Po to by móc pomóc. Po to by nie zwiększać trudności tylko ją pokierować na uzyskanie wartości po stronie osoby wspieranej.

W tym sensie opór jest wielkim nauczycielem. Opór najczęściej niesie informację o zaniedbaniu, pominięciu, marginalizacji, wniesieniu czegoś, przeszkodach dotąd niezauważonych. Jest szansą na korektę. Ewaluatorem mojej pracy. Dlatego jego dostrzeżenie jest tak ważne. Kiedy powstaje on na linii wspierający – wspierany(ni) podstawowym kierunkiem przyglądania się powinien być wgląd. Wgląd dokonany przez prowadzącego. Zadanie sobie pytania „Co ja takiego robię, że jest to co jest?” Innym kierunkiem pracy z oporem jest zachęcenie do wglądu osoby która jest z nami w tej trudności. Ją też może to prowadzić do odkryć, uczenia się, wzrastania.

Okrywanie siebie to wielka szansa jaką daje mi każda sytuacja trudna. Odkrywam swój cień. Dostrzegam to czego na co dzień nie widzę. To co z różnych przyczyn chowałem, ukrywałem, nie chciałem, bałem się albo z jakichś powodów usunąłem sprzed oczu. Cokolwiek to jest ( zmęczenie, wyluzowanie, tendencja do dawania więcej albo mniej, spieszenia się, pomijania innych czy siebie…) jest jednak mną. Jest częścią mnie, która zintegrowana może stanąć po mojej stronie i po stronie osób z którymi pracuję. Włączona w świadomą całość jaką jestem doda mi sił, podniesie możliwości, swobodę pracy i spójność. Warunek: muszę ją dostrzec. A to przecież pomagają mi zrobić moi trudni uczestnicy. Dalsza praca jest już moim zadaniem.

Bardzo Wam dziękuję moi nauczyciele. Moi zadający mi trudne pytania, męczący, odmawiający, niechętni, oskarżający i milczący, spoglądający krzywo, piszący o co wam chodzi dopiero w ankietach końcowych. Każda Wasza lekcja, którą jestem w stanie wychwycić i przyjąć wzbogaca mnie. Dzięki Waszym lekcjom dziś o wiele szybciej i łatwiej radzę sobie z trudnościami, nie boję się ich a niekiedy wręcz na nie czekam. Jestem dzięki Wam lepszym trenerem i człowiekiem.

Wiem też, że i dla Was są ona bardzo wartościowe. Że Wy też się na nich wiele uczycie, wzrastacie, robicie ważne kroki na drodze Waszego Życia. Choć kiedy w tym jesteśmy, bywa, że mamy wątpliwości.

Bartosz Płazak

12 stycznia, 2018 by DW 0 Comments

O radości i satysfakcji

„Przychodzi pół baby do  lekarza, lekarz: co pani jest? Ba.” To jeden z moich ulubionych dowcipów. Prawdopodobnie pamiętam go bo jest krótki i dlatego, że jakoś wyjątkowo długo się z niego śmiałem kiedy go pierwszy raz usłyszałem mając 14 lat. Cała wieczność, a jednak go pamiętam.

Spotykam różne grupy osób dorosłych. Bankowcy, ubezpiczeczeniowcy, pielęgniarki, inżynierowie, sprzedawcy, prawnicy, lekarze, urzędnicy, menagerowie, liderzy, specjaliści, pracownicy fizyczni, nauczyciele, hotelarze, pracownicy HR, programiści, projektanci, studenci studiów podyplomowych i studiów dziennych, najwięcej pracuję z grupami trenerskimi. Prowadzę dla tych grup warsztaty, niekiedy wcześniej ustalam zakresy programowe, badam potrzeby…

Od lat czuję, czuję że muszę hamować moją naturalną skłonność do humorystycznych, zdystansowanych, żartobliwych by nie rzec obśmiewających reakcji wobec pewnych zjawisk zewnętrznego świata, towarzyszącym mi i pewnie wszystkim ludziom. Jednym słowem trenuję powagę. Nawet już nie dyskutuję z tą moją częścią, która mówi śmiej się, oni to rozumieją tylko muszą udawać tę powagę. Na wszelki wypadek jestem poważny. Do czasu oczywiście ale o tym za chwilę.

Kiedy się spotykamy na salach szkoleniowych mam wrażenie, że uczestnicy spodziewają się powagi w trakcie zajęć a jednocześnie trochę się obawiają jak ja to zrobię by nie było za poważnie. Oczywiście wiele jest innych czynników które wpływają na to, że na początku spotkań z grupami jest inaczej niż w dalszej części, nie musi to być nastawienie uczestników czy moje. Jest proces grupowy, są wniesione doświadczenia, oczekiwania, nastroje, emocje, jest tradycyjne podejście do nauczyciela czyli z szacunkiem, (co może oznaczać powagę), no i trener też na wszelki wypadek poważny… Ja jednak identyfikuję pod tym wszystkim subtelną tendencję do nie śmiania się nie cieszenia się, nie przeżywania radości, a może raczej tłumienia jej na wszelki wypadek. Bo przecież z czego, bo dlaczego, bo co powiedzą inni, bo od dawna tak funkcjonuję i zapomniałem jak to jest się pocieszyć czy pośmiać… Dużo tych … (trzykropków). Bo też wiele do powiedzenia jeszcze i niedopowiedzenia w tym akapicie.

Skąd taka naturalna powaga zamiast naturalnej radości i swobody? Jak to się dzieje, że ciężko o autentycznie wyrażane uczucie radości, zadowolenia, takie wyczuwalne przez innych, swobodne, o śmiech po prostu?

Lubię czytać książki Aleksandra Lowena, psychoterapeuty, psychiatry amerykańskiego, twórcy nurtu pracy z ciałem zwanego bioenergetyką. Jego język, sposób przekazu a przede wszystkim zawartość jego książek bardzo do mnie trafiają. Mówi o rzeczach ważnych, pomijanych często, mówi wprost nazywając po imieniu zjawiska, które ja też dostrzegam w otaczającej mnie rzeczywistości i wypełnia luki w mojej wiedzy tym co dotyczy ciała i energii życiowej.

Aleksander Lowen opisuje przypadki klientów, którzy bardzo wiele osiągnęli w życiu, jednocześnie płacąc za to bardzo wysoką cenę. Osiągnęli to co jako ludzie naszego materialistycznego społeczeństwa w domyśle powinni osiągnąć czyli sukces materialny, jednak zapłacili za to wysoką cenę. Tą ceną jest dostęp do swojej życiowej energii. Do tej jej części, która powoduje, że czujemy, że żyjemy. Do radości.
Radość i jej przeżywanie to sens naszego życia według Aleksandra Lowena. To właśnie przeżywanie radości jest tym co nas buduje, wzmacnia, podnosi chęć do życia. To do niej prowadzą prawdopodobnie nasze działania kiedy je podejmujemy. To ona zasadniczo jest sukcesem, pełnią, której szukamy i dążymy do niej, przynajmniej do pewnego wieku.

Później jednak dzieje się coś dziwnego. Owych celów do realizacji i dróg by je osiągnąć staje się wiele, dużo, za dużo. Mają one właściwość wsysania jak czarne dziury wszelkiej energii życiowej, tego kto się im oddaje, przesłaniania tego co miało być sensem, radości. Za to obiecują lepsze życie.

Grupy po osiągnięciu czegoś w toku warsztatów miewają tendencje do podważania jakości, umniejszania wynikowi ich pracy. Ludzie pokazujący swoje wytwory bywają jakby trochę zawstydzeni tym, jakie one są. W domyśle słabe. Raczej oczekują korekty, by nie powiedzieć nagany, niż pochwały, uznania, nie są skłonni za łatwo się z niej cieszyć. Niekiedy siedzę bezradny widząc świetne osiągnięcia i słysząc pytania w rodzaju „ale co tu jest źle”? Czuję, że ja nie mogę się cieszyć tym co osiągnęli uczestnicy bo sam wyjdę na idiotę, i to przed całą grupą.

Radość ma w fundamencie wolność i niewinność. Wolność sami ograniczamy oddając się w niezliczone uwikłania życia w systemie, który nas otacza, w zamian za „bezpieczeństwo”. Większość naszych zachowań jest obarczona zewnętrznymi zasadami, procedurami, ograniczona zwyczajami i kosztami w tym finansowymi. Nie jest łatwo swobodnie się ruszyć (pojechać, spojrzeć na kogoś, powiedzieć coś) by na coś się nie narazić, no przynajmniej na dwuznaczny odbiór. Wolność w świecie zewnętrznym jest więc pozorna. Podobnie wolność wewnątrz nas. Mamy przecież superego, sprawujący władzę, w imię sukcesu życiowego, urząd kontroli nad naszym wewnętrznym światem, w tym szczególnie nad wyrażaniem uczuć. Ma on do dyspozycji system kar, nagród, zakazów i nakazów, dobrze umocowanych przez nas samych i środowisko naszego całego życia. Działanie wbrew niemu powoduje poczucie winy. Rozpoczyna się samo osądzanie. Kończy się niewinne, swobodne, spójne zachowanie. Jest za to kreacja „właściwych” zachowań. Odseparowanie ciała (emocji, w tym radości) od tego co jest pokazywane na zewnątrz. Ciało pełne kreacji, zablokowanej energii emocji przywyka do tego stanu. Kontakt z prawdziwym wewnętrznym pragnieniem życia-radości staje się coraz bardziej ukryty przed świadomością i niedostępny.

W społeczeństwach opartych na władzy mało jest radości. Radość jest obłożona granicami, restrykcjami, w niektórych środowiskach nie wypada się cieszyć czy nawet uśmiechać bo przedmiot pracy jest zbyt poważny, konsekwencje małego rozproszenia ( żartu, śmiechu, cieszenia się tym co już udało się osiągnąć) wydają się za duże, albo lęk towarzyszący osiąganiu zmusza do pełnej nieprzerwanej powagi. Towarzyszy nam często frustracja bo nie osiągamy tak szybko i tak dużo jakbyśmy mieli osiągać bądź chcieli osiągać. To wystarczające powody by się dobrze zastanowić czy się uśmiechać, śmiać, radować, ujawniać tę emocję czy dążyć do niej. Badania Sensory Logic oraz profesorów Stephena Kaplana, Marka Klebanov’a, Martena Seronsona (Dan Hill „Emocjonomika” str.327 i 328) dopełniają obrazu. Radość jest wyrażana rzadziej i słabiej przez podstawowych modeli naszego życia jakim są nasi przywódcy. Czy to prezesi, dyrektorzy firm, czy prezydenci państw. Za to na ich twarzach częściej możemy widzieć frustrację, pogardę, złość. A przecież na nich siłą rzeczy się wzorujemy.

Skoro więc mamy odnosić już te wielkie sukcesy i trafiamy na przeszkody, mamy wzorować się na tych którzy nam przewodzą i widzimy ich emocje trudno o radość. Trudno więc i o życiową energię. Czy to jednak znaczy, że jej nie potrzebujemy? Widzę, na każdym spotkaniu z grupą, że bardzo potrzebujemy. Ba, tym bardziej im mniej jednoznaczna jest wolność jej przeżywania.

Co jest więc zadaniem kogoś kto pracuje rozwojowo z grupami. Jak powiązać potrzebę radości z tym co ma robić trener ? Bo przecież ma osiągać rezultaty od tego nie ucieknie. Rezultatów chcą wszyscy. Ponad radością, energią życiową, to się jakoś przeskoczy.

Jestem zdania, że trener ma kilka zadań w przestrzeni radości. Dbanie o podnoszenie chęci do życia to może być nawet nasze główne zadanie. Bez tego żadna wiedza ani umiejętność nie będzie wdrożona w życie.

Ważne, by prowadzący jako model i przywódca na tym krótkim spotkaniu był sam gotowy dystansować się do siebie, uśmiechać się do siebie pomimo powagi sytuacji (rozwiązywania problemów, uczenia się). By był skłonny odnajdywać coś śmiesznego, groteskowego, przerysowanego w tym co tak serio musi być zrobione. By dał to po sobie poznać. By zaprosił sobą do zdystansowania się choć na chwilę od powagi, frustracji, zagrożeń, celów, ambicji, znużenia itp.

Ważne by z czasem rozwoju sytuacji na sali, postępem rozwoju grupy poszukiwał okazji do serdecznego wspierania uczestników sam i stwarzał okazję do tego by uczestnicy wspierali się nawzajem w pracy nad tym po co przyszli na warsztat. Radość z rozwiązań otwiera drzwi do radości w ogóle.

Ważne by stawiał poprzeczkę na szkoleniu w takim miejscu, które będzie wyzwaniem dla grupy a jednocześnie da im możliwość sprostania mu. By towarzyszył w uczeniu się. Realizacja celu to satysfakcja a od niej niedaleko już do radości. Zwłaszcza że zrealizowany cel to uzasadnienie dla radości nawet w naszym świecie ;).

Ważne by umieścić gdzieś w strukturze scenariusza elementy groteskowe, śmieszne, ale wnoszące treść i intelektualnie pobudzające, unikając przy tym bylejakości zadań pustych mających na celu tylko odrywanie od tego co się dzieje i rozśmieszanie. To godzi przecież w powagę uczestnika, który przyszedł się uczyć ;), i trenera, który pracuje na poważnie.

Ważne by prowadząc grupę mieć w zanadrzu kilka historii z własnego bądź czyjegoś doświadczenia, które można będzie wpleść pomiędzy zgłaszane problemy pokazując, że rozwiązanie jest możliwe. Od otuchy, widzenia szansy blisko do radości.

Ważne by być gotowym na ujawnienie prawdziwych, leżących często pod fasadą celów warsztatów   ( zwłaszcza biznesowych), problemów uczestników. Przestrzeń na to jest przyjmowana z wdzięcznością, uwalnia napięcia, przywraca wiarę, a prawda kiedy wydobyć ją umiejętnie na światło dzienne daje poczucie wolności. A przecież to fundament radości, mamy więc dostęp do życiowej energii dzięki uczestnictwie w warsztacie J.

Ważne by pomóc pogodzić i połączyć ujawnioną a wcześniej ukrywaną prawdę z rozwiązaniami, które dostarczamy. Kiedy ludzie nie muszą tłumić już swoich emocji związanych z tym co było i wiedzą jak sobie radzić z tym co będzie, radość pojawia się spontanicznie.

Ważne w kategoriach przyszłości jest to w radości, że ułatwia ona zapamiętywanie. I, trenerze twoja grupa będąc na fali tej energii zapamięta więcej i lepiej, mało tego będzie pamiętać Ciebie.

Ważne bym ja prowadzący grupę cieszył się tym co odkrywają uczestnicy, radował się ich radością. Dzięki temu i moja energia życiowa, energia radości jest we mnie.

Na końcu bowiem przecież pracujemy dla spełnienia. Skoro pieniądze, kolorowe samochody 100 calowe telewizory i wycieczki na szczyt świata nie mogą go dać to może da nam ją radość ? Mnie daje.

12 stycznia, 2018 by DW 0 Comments

O czasie, wahaniu i zasadzie nieoznaczoności Heisenberga.

Najgorsza była Agenda. Samo to słowo przyprawiało mnie o dreszcze. Stoi nade mną ktoś kto z racji sytuacji, czy relacji zawodowej, w miejscu w którym pracuję mówi do mnie: musisz im podać agendę, zaraz na początku, szczegółowo. Dlatego musimy ją teraz ustalić (czytaj powiem ci co ma być w której części warsztatu). Od zawsze mi świtało, że przecież kiedy już się ludziom to obieca to później mają prawo tego wymagać. Z drugiej strony świtało mi, albo nawet wiedziałem niemal od początku pracy z grupami, że jeśli coś mnie i nas wciągnie to trzymanie się agendy dla samej agendy jest barbarzyństwem.* No i należałoby dochować obietnicy.

Zgadzam się z tym, że każda grupa uczestników szkolenia potrzebuje wiedzieć kiedy będzie wolna od konieczności przebywania na nim. Zgadzam się, że dla wielu uczesntników jest to kluczowe, żeby w ogóle złapać oddech w pierwszej godzinie bycia na sali z innymi ludźmi i tym… trenerem co jeszcze nie wiadomo kim jest i dokąd zmierza. W tym sensie jestem za tym by podawać czas początku i czas końca warsztatu i orientacyjną porę przerw. I myślę, że to wystarczy.

Pewnie zawsze będę pamiętać pracę moich nauczycieli z grupą. Towarzyszył mi podziw, kiedy miałem wrażenie obejmowania przez nich tylu rzeczy na raz i to jakby bez wysiłku. Zauważałem, że początek i koniec pracy z grupą ma pewne powtarzalne właściwości. Z reguły zaczyna się od tego czego grupa potrzebuje a kończy się w chwili kiedy napięcie związane z poszukiwaniem odpowiedzi/rozwiązania spada. Z reguły praca trwa tyle ile trzeba. Najczęściej trwa mniej więcej tyle czasu ile było na to przewidziane. I nie jest to praca z planem. Pojawia się więc pytanie: Jak to się dzieje, że ktoś pracuje w sytuacji żywej, emocjonującej, niejasnej (bo przecież wielu uczestników jednocześnie wnosi różny materiał) i panuje nad tym wszystkim? A może wcale nie panuje, i dzieje się to jakoś inaczej. Za sprawą czegoś czego nie widać i nie słychać ?

To pozornie magiczne trafianie w punkt zaczynanie od tego co było potrzebne i kończenie kiedy jest na to czas dziś widzę jako umiejętność pracy na procesie. To praca w której uwaga trenera jest skupiona na sygnałach płynących z grupy, a działanie jest mocno powiązane z nimi. Poprzez branie pod uwagę sygnałów i odpowiednie reakcje, interwencje, wnoszenie materiału, można zarówno uzyskiwać motywację do pracy, pobudzać kogoś do zmiany, osiągać cele w pracy z grupą jak i mieścić się w czasie. Jednak jest jeden warunek. Agenda nie może być wyznacznikiem czasu pracy ani momentu realizacji elementów merytorycznych w toku warsztatu. Tym co je wyznacza jest poczucie rozwiązania problemu, odpowiedzenia na pytania, związanie przekazu z światem uczestnika, przepracowanie wątku merytorycznego w zadowalającym stopniu. Dla uczestników. I prawdopodobnie to „w zadowalającym stopniu” jest kluczowe. Z czasem, doświadczeniem, ilością przepracowanych godzin z grupami wyraźnie czuję w ciele towarzyszącą temu momentowi zmianę napięcia. Nagle jakby mniej mi się chce, mniej jest potrzeby działania, pomocy, słuchania czy czegokolwiek więcej. To sygnał, że wystarczy. Czas minął. Albo raczej: coś się na ten moment dopełniło.

Zdarza mi się, że zegar, poczucie obowiązku, scenariusz podpowiada mi by działać już. I tu często obserwuję swoje wahanie. Widzę już, że to wahanie może oznaczać instynktowną potrzebę zrobienia czy uwzględnienia jeszcze czegoś, może być sygnałem, który przebija się do świadomości by zadbać o to czego ktoś jeszcze potrzebuje. Daję mu przestrzeń. Mówię głośno, że czuję, że jeszcze coś jest potrzebne. Najczęściej dzieje się wtedy coś ważnego. A czas przestaje być istotny.

Ktoś podrzucił mi popularne opracowanie podstawowych teorii fizyki kwantowej. Że fascynują mnie związki pomiędzy fizyką a psychologią, czy w ogóle życiem codziennym, przeczytałem je, choć z niemałym trudem. Cieszę się. Odkąd bowiem pojąłem znaczenie pewnej części zasady nieoznaczoności fizyka, laureata nagrody Nobla, Wernera Heisenberga dla codzienności, przykładam ją do wiele aspektów mojego życia. Przymierzam do moich obserwacji. Heisenberg w skrócie stwierdził, że nie jest możliwy pomiar dwu wielkości, które są ze sobą powiązane. Czyli albo śledzimy miejsce albo pęd, energię albo czas. Albo obserwuję o czym myślę albo myślę o tym ;). Jak jedziesz na rowerze to albo staniesz i wiesz gdzie stoisz albo jedziesz i mierzysz prędkość. Albo to albo to, nie ma że to i to. Zjeść ciastko albo mieć ciastko. **

Uwolnienie przyszło od strony fizyki i było dla mnie znaczące. Zadając sobie pytanie co robi mi zajmowanie się czasem, śledzenie go, pilnowanie by się nie wydłużył zobaczyłem jeszcze mocniej, że tracę to co najważniejsze. Tracę uważność na grupę, uczestnika, siebie i cel pracy. Zacząłem świadomie odpuszczać czas.

Na dziś mam wrażenie, że nie trzeba się zajmować ani tym ani tym… za bardzo. Wystarczy czuć i pytać siebie i grupę o potrzebę i sens. Zauważać. Kierować uwagę, dostrzegać. Czas wtedy będzie na wszystko najwłaściwszy. *** A rzeczy w tajemniczy sposób same wyregulują się w najlepszy możliwy sposób. Jak szwajcarski zegarek 😉

*nie dla wszystkich, są tacy dla których agenda jest ratunkiem. Można się do niej odwołać, by coś uzyskać.

**Kiedy pracowałem w korporacjach zawsze kiedy słyszałem że „ma być więcej” pytałem „a ma być też lepiej czy zgadzacie się, że może być gorzej?

*** za wykładem dr Dawida Hawkinsa: Problemy automatycznie zaczynają się zmniejszać kiedy kierujemy na nie swoją uwagę. Po prostu zauważaj to, co sprawia ci problem ale nie nic z tym nie rób. Nie walcz, nie zmieniaj tego siłą woli (ego). Pozwól świadomości (intencji) samej dokonać zmiany zgodnie z zasadą Heisenberga. Oświecenie jest bardzo łatwe, chodzi o to, by sobie odpuścić, natomiast ludzie ciągle się z czymś zmagają i zmagają.

Autor: Bartosz Płazak

10 stycznia, 2018 by DW 0 Comments

Po co Holistyczna Szkoła Trenerów ?

Przyjaciel zapytał parę dni temu, co skłoniło mnie do zainicjowania Holistycznej Szkoły Trenerów. Chwilę mi zajęło zrobienie porządku w odpowiedziach, które zaczęły się pojawiać w mojej głowie. Sporo tych „dlatego”, „żeby”, „bo” i „po to by”… Projekt HST dojrzewał we mnie kilka ładnych lat, a elementy układanki zbierałem wraz z kolejnymi życiowymi i zawodowymi doświadczeniami i spotkaniami z ludźmi.

HST powstała w związku z moimi obserwacjami zawodu trenera w Polsce. Mam piękną możliwość mu się przyglądać. Prowadzę projekty trenerskie, bywam w gronie trenerów, uczestniczę w warsztatach, konferencjach, klubach, obserwuję internetowe dyskusje trenerów. Od zawsze sam ze sobą prowadzę dyskusję, którą nazywam „proces czy biznes”. Czyli czym ma się kierować trener w swoich wyborach? Czy może pomijać aspekty procesowe na rzecz biznesowych i odwrotnie czy nie?

Proces. Chodzi mi o proces grupowy, proces uczenia się, proces rozwoju, proces zmiany, proces jako coś co nie da się uchwycić, zmierzyć ani zatrzymać. Coś, co jest w ruchu. Coś, co zachodzi w ludziach. Coś, co jest nośnikiem relacji, klimatu i wyników pracy grupowej i wyników jednostki. Coś, co potrzebuje przestrzeni dla zaistnienia. Coś, co ma wiele warstw jawnych, i drugie tyle ukrytych. Jak go wycenić, wypunktować, wcisnąć w tabelkę? Bo biznes tego potrzebuje do biznesu…

Biznes. Pod słowem biznes rozumiem to, co w warsztacie/szkoleniu poza samym jego przebiegiem: projektowanie, dobór treści, badanie potrzeb, rama czasowa, koszty, organizacja grupy, miejsca pracy, nabywca, cena, wynagrodzenie trenera. Przesłanki z tych obszarów wpływają na realizację pracy grupowej. Wpływają na proces.

Więc sceptyk powie bzdura, da się wycenić proces. I ja trochę się z nim zgodzę. Trochę się da. Trochę. Niestety nie każdy zagląda pod dywan. Można więc łatwo uznać, że zawsze i w ogóle się da.

Osobiście jestem za: „proces”. Chciałem więc w HST pokazywać, że proces jest. HST daje możliwość by go doświadczyć, zaprzyjaźnić się, zrozumieć, nauczyć się współpracować i budować na nim. Zamiast się siłować. To dla mnie bardzo ważne. Za dużo widzę siłowych rozwiązań w świecie w którym żyję, bym miał modelować działanie siłą w pracy z grupą.

Osobiście jestem też za „biznes”. Pracuję dla biznesu. To dla mnie szczególnie ważne miejsce pracy. Tam też obok współpracy i rozumienia zawiłości pracy trenerskiej zdarza mi się dostawać bardzo biznesowe (ale nieprocesowe) propozycje, uczestniczyć w rozmowach, które wskazują na pomijanie aspektów procesowych. Wtedy jest mi ciężko. Bo chciałbym pracować z uwzględnieniem procesu dla biznesu.

W HST mówimy więc jak pracować w przyjaźni z różnymi procesami. Jak podążać za drogą procesu budującą się przed nami. Taoistycznie. Jednocześnie mówimy jak osiągać bardzo konkretne rezultaty idąc tą drogą w stronę biznesu. Mówimy więc jak połączyć proces z biznesem. Tak żeby wyjść z dylematu „proces czy biznes” i być trenerem, który szeroko widzi i rozumie proces i biznes.

Od lat zajmowała mnie obserwacja samego trenera. Trenera, który wykonuje swoje zadanie i nie zajmuje się tym, co nie jest jego sprawą. Oczywiście są granice. Granica rozsądku, granica terapii, granica wyznaczana przez cele i jeszcze kilka innych. Tym, czym trener się zajmować powinien jest człowiek, ten obecny na sali i Trener (on sam) człowiek i ci ludzie, którzy będą się uczyć od Trenera i ludzie stykający się z klientami trenera… Kojarzę ten zawód z odpowiedzialnością. Mam nawet wrażenie, że słowo zawód to trochę mało. To dla mnie raczej misja. Misja bardzo wymagająca i tyleż ciekawa. Trenerstwo jest okazją do inicjowania zmian, procesów, jakości, które ludzie poniosą dalej. I o ile trener ma coś do przekazania dobrego dla Świata ludzie poniosą dobre Światu. Tego chcę. Takie myślenie o relacji trener-człowiek-świat rozwijamy w HST. Możliwie holistycznie.

Zdarzało mi się słyszeć pytania w rodzaju „jak ty to robisz?” Faktycznie od dłuższego czasu robię to tak, że i uczestnicy warsztatów i ja jesteśmy z reguły zadowoleni. Po warsztatach mam poczucie spełnienia, widzę i czuję, że grupa podobnie. Przed warsztatami spokój. Wiem co pozwala mi uzyskiwać taki stan rzeczy. Łączę narzędzia, proces, zasady, kontakt, refleksję, świadomość i konkretne rezultaty. Umiem to przekazać. Ku mojej radości znam ludzi, którzy dysponują podobnymi możliwościami. Razem chcemy się tym dzielić. Realnie. I robimy to na warsztatach HST.

Szkoła trenerów to projekt w którym bardzo dużo się dzieje. Wiele razy słyszałem od uczestników, że to przygoda ich życia. Tak też było ze mną, kiedy sam robiłem szkolenie trenerskie. Teraz praca trenerska w znacznym stopniu wypełnia moje życie. Wiec odpowiadając na pytanie, po co inicjuję HST- kawałek odpowiedzi brzmi – by uczestniczyć we wspaniałych rozwojowych przygodach ludzi. By robić to nadal.

Obserwuję kilka grup trenerów związanych z ich stylami pracy. Widzę grupę nastawioną na rozwój osobisty, zajmującą się bardzo uważnie człowiekiem. Widzę grupę nastawioną na biznes, cele, wyniki, wskaźniki efektywności. Widzę grupę osób, które szkolą z przedmiotów bardziej twardych, bardziej wykładowo. Widzę grupę, która pracuje z ludźmi mając na celu poprawę ich bytu. Mam wrażenie, że te grupy mają wielką możliwość uczenia się od siebie i wymiany. Mam również wrażenie jakby trochę nie chciały. Jakby coś stało na przeszkodzie. Wydaje mi się też, że każda z tych grup widzi przed sobą jakiś cel. Specyficzny, mierzalny, akceptowalny albo ambitny, realny i terminowy 😉 (smart). I specyficznie odgradza się od innych, bo coś tam…

A co z sensem? Może dałoby się go poszukać, jakiegoś wspólnego. Gdzieś na poziomie społeczeństwa, świata, ekologii. Spojrzeć głębiej i połączyć siły. Pozwolić na przepływ doświadczeń, wiedzy, umiejętności. Połączyć materię i energię. Wodę i ogień. Tego szukamy w HST. Łączymy cele, narzędzia, konkrety i zaglądamy w siebie i świat. By utwierdzić się w tym, że jest sens to robić.

Sieć. Otóż marzyła mi się sieć wymiany. Sieć osób, które są skłonne wyjść poza swój smartny cel i robić coś jeszcze. Potrafiących myśleć konkretnie, w materii, tu i teraz i czuć głębszy sens, kreować wizje. Robić projekty na które nie ma pieniędzy ani w biznesie ani w NGO ani nigdzie. Trzeba je zrobić za darmo. I może przyniosą kokosy, mogą też przynieść „tylko frajdę i doświadczenie” a może ani to ani to. Projekty, których jeszcze nie wymyślono, bo może nie czas jeszcze. Albo nie podjęto, bo może nie uda się i co na to inni. Projekty, których nie da się zrobić w pojedynkę. Duże i małe. Takie, które bez naszej energii i ryzyka nie powstaną może nigdy. Może się mylę. Mam nadzieję, że jeśli ja tak myślę to są i inni, którzy też tak myślą. Więc HST to taki inkubator wolnej myśli, łączenia wolnej energii z wolną wolą. Stacja zarażania słowem Działaj (my). A że to szkoła trenerów to mamy spore przełożenie, jak to ekonomiści nazywają lewar, dźwignię.

Podsumowując HST jest by:

  • uczyć umiejętności pracy z grupą w kontakcie, opartej na procesie, realizującej wymierne cele osadzone w szerokim kontekście, mające dający się uchwycić sens, łącząc proces i biznes
  • uczyć odpowiedzialnego trenerstwa,
  • być wielowymiarową przygodą rozwojową dla uczestników i prowadzących,
  • łączyć różne modele pracy z grupami i umożliwiać przepływ kompetencji pomiędzy uczestnikami,
  • być zalążkiem środowiska trenerów realizujących alternatywne projekty alternatywnymi metodami z pożytkiem dla Świata.

18 listopada, 2017 by DW 0 Comments

Po drugiej stronie

Jakie jest podstawowe prawo rzeczywistości? Biorąc pod uwagę odkrycia współczesnej fizyki, skłonny jestem sformułować to prawo w sposób następujący: wszystko ma swoją drugą stronę. Ten podstawowy fakt dotyczy w równym stopniu cząstek elementarnych (np. elektron – proton), zjawisk fizycznych (dzień – noc), fenomenów psychicznych (miłość – nienawiść) czy zjawisk kosmicznych (materia i antymateria).

Jaki to ma związek z pracą trenera? Otóż jako trenerzy pracujemy z żywiołem grupy. Stawiamy sobie w sposób świadomy cele i planujemy odpowiednie do nich działania. Po drugiej stronie tego, co znajduje się na powierzchni i jest świadomym wyborem, znajduje się ogromna przestrzeń spontanicznych, niezaplanowanych i ukrytych zjawisk związanych z tzw. procesem grupowym. Dobrze pracujący trener zadaje sobie od czasu do czasu pytanie, co dzieje się grupie po drugiej stronie tego, co jest jawne i kontrolowane.

Rozpoznawanie tego, co znajduje się po drugiej stronie wymaga szczególnej uważności oraz umiejętności rozpoznawania sygnałów świadczących o określonych procesach w grupie. Branie pod uwagę tych elementów pozwala zawczasu reagować na potencjalne zakłócenia i trudności w pracy z grupą.

Ale nie tylko to. Jeśli wszystko ma swoją drugą stronę, to okazuje się, że pracując z grupą nad realizacją jakiejś wartości, musimy być świadomi kosztów, jakie ona ze sobą niesie. Zwykle zakładamy, że podczas zajęć uczestnicy dostaną to, czego oczekują. To zaś dotyczy określonego rezultatu, który jest wartościowany pozytywnie. W końcu ludzie przychodzą na nasze zajęcia, by się czegoś cennego nauczyć, coś zmienić na lepsze i doświadczyć stanu, który uważają za pożądany. To wszystko jednak ma swoją cenę. Po drugiej stronie korzyści zawsze jest jakiś koszt. Zwykle bagatelizujemy jego znaczenie, koncentrując się na wartości, która wybija się na pierwszy plan. Takie podejście oprócz tego, że jest jednostronne, prowadzi do rozczarowania, gdy pojawiają się skutki uboczne osiągnięcia pożądanego stanu rzeczy.

Za wszystko trzeba zapłacić. Tam, gdzie jest wolność, tam jest mniejsze poczucie bezpieczeństwa. Tam, gdzie jest bezpiecznie, wolność jest ograniczona. Jeśli chcesz, by w życiu było ci tylko przyjemnie, narażasz się na większe cierpienie. Jeśli chcesz maksymalizować swoją niezależność, niechybnie doświadczysz swojej samotności. Jeśli chcesz kochać i być kochanym, zapomnij o swojej niezależności.

Taką listę par przeciwieństw, które wzajemnie od siebie zależą, można mnożyć w nieskończoność. Świadomie pracujący trener zdaje sobie sprawę z tej listy. Wie, że każda wartość, jaką realizuje i do której dąży, posiada swoją drugą stronę. Tej drugiej strony nie można lekceważyć, nie można jej zanegować ani wymazać. Druga strona razem ze swoim przeciwległym biegunem tworzy nierozerwalny zestaw, który dynamicznie manifestuje się w naszym jednostkowym życiu. Jedyne, co można zrobić, to przyjąć cały zestaw, świadomie decydując się na doświadczenie całości.

Myśląc w kategoriach takich całości, trener obejmuje możliwie cała rzeczywistość, z którą pracuje. Takie spojrzenie pozwala skuteczniej radzić sobie z oporem w grupie, być przygotowanym na spotkanie z niezaplanowanymi zjawiskami oraz aspektami pracy w grupie. Świadomość drugiej strony jest też swoistą szczepionką przed trudnościami, jakie pojawiają się w zastosowaniu wiedzy i umiejętności nabytych podczas warsztatu w realnym życiu.

Ryszard Kulik

29 października, 2017 by DW 0 Comments

Twoja Misja Trenerze !

Powody, dla których wykonuje się zawód trenera, są rozmaite.  Można je podzielić generalnie na dwie kategorie. Pierwsza związana jest z osobistymi motywami. Druga dotyczy rzeczywistości zewnętrznej.

Wśród motywów osobistych bardzo często dominują te związane z pieniędzmi. Jako że praca trenera jest zazwyczaj dobrze wynagradzana, to branża przyciąga wiele osób, które widzą w działalności trenerskiej szanse na wzbogacenie się. Oczywiście pieniądze są ważne w życiu, jednak doświadczenie uczy, że praca wykonywana wyłącznie dla pieniędzy jest jak napychanie dziurawego worka. Pieniędzy nigdy nie jest dość, więc nieustannie można skazywać się na niedostatek. Poza tym pracując dla pieniędzy, zaniedbujemy motywację wewnętrzną, która odpowiedzialna jest za satysfakcję z tego, co się robi. Jeśli więc pieniądze są podstawowym motywem aktywności zawodowej, to świadczy dobitnie o dojmującym poczuciu biedy. I to niezależnie od grubości portfela.

Inne motywy osobiste mogą być związane są z własnymi doświadczeniami życiowymi, które nieustannie dopominają się o uwagę. Ktoś doświadczając w dzieciństwie przemocy seksualnej w dorosłym życiu może czuć powołanie do pracy z ofiarami takiej przemocy albo z jej sprawcami. Gdy jednak bliżej przyjrzymy się tej motywacji, to zauważymy, że tego rodzaju praca może służyć radzeniu sobie z własnymi trudnościami. Może być też okazją do odreagowania napięć związanych ze sprawcami tej przemocy. W ten oto sposób w „pomaganiu” innym bardziej może nam chodzić o to, by leczyć własne traumy. To zaś tworzy niebezpieczną konstelację, w której uczestnicy zajęć są na drugim planie, natomiast najważniejsze jest leczenie własnych kompleksów. Każdy z nas ma osobiste historie z przeszłości, które mogą rzutować na naszą pracę z ludźmi. Chodzi jednak o to, by być ich świadomym oraz by przystępując do pracy z innymi, uporządkować i przepracować własne problemy, które w jakiś sposób mogą być związane z tematem zajęć w grupie. Trener nie musi być nieskazitelnym okazem zdrowia psychicznego. Dobrze jednak, jeśli jest choć trochę bardziej poukładany niż uczestnicy swoich zajęć.

Poza motywami osobistymi znajdują się te odnoszące się do świata zewnętrznego. Tu otwiera się przestrzeń wartości, które trener chce urzeczywistnić poprzez prowadzenie swoich zajęć. Praca dla dobra wspólnego i czynienie świata lepszym to z pewnością szlachetna idea. Wykraczanie poza wymiar osobisty i służenie większej sprawie są niezwykle ważnym aspektem naszego życia. Ale i tu czyhają niebezpieczeństwa. Jednym z najważniejszych jest ryzyko  nadmiernego przywiązania do idei zbawiania świata. Tego rodzaju postawa może skutkować nadmiernym rygoryzmem, fundamentalizmem oraz poczuciem wyższości wobec innych, którzy nie są w stanie sprostać wysoko ustawionej poprzeczce. O ile w pracy trenerskiej ważne jest zakorzenienie w określonym systemie wartości, o tyle w pozostałych kwestiach dobrze jest zachować umiar i nie przesadzać z nadmiernym przywiązywaniem się do idei. To pozwala uniknąć zgorzknienia i wypalenia zawodowego.

Ostatecznie pracując z grupami, dobrze mieć rozeznanie do własnych motywów pracy oraz dbać o równowagę między motywami osobistymi i zewnętrznymi. Świadomy siebie i swojej roli trener potrafi przełożyć motywy, które nim kierują, na własną misję trenerską. Misja zaś jest wizytówką, znakiem rozpoznawczym trenera. Jest samookreśleniem się wobec rzeczywistości w taki sposób, że wyznacza to rodzaj i kierunki pracy z grupami.

Jaka jest twoja misja, trenerze?

Ryszard Kulik

 

22 października, 2017 by DW 0 Comments

Pieniądze i motywacja wewnętrzna

Bycie trenerem to naprawdę dobry fach. Część osób wchodzi do branży, ponieważ najzwyczajniej lubi pracować z ludźmi, dzielić się sobą, swoim doświadczeniem, umiejętnościami i wiedzą. Nawiązywanie osobistych relacji przy okazji prowadzenia warsztatów i treningów też stanowi niemałą nagrodę za trudy pracy z grupami. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze pieniądze, które – w porównaniu z innymi zawodami – nie są wcale małe. Dobry trener potrafi zarobić za dzień szkoleniowy od kilkuset złotych do kilku tysięcy. Najbardziej charyzmatyczni, biznesowi trenerzy potrafią te kwoty pomnożyć wielokrotnie.

Z powodu możliwości zarabiania przyzwoitych pieniędzy bycie trenerem jest atrakcyjną propozycją dla wielu osób. Wyobraź sobie zawód, który przynosi uznanie i prestiż, pozwala na twórczą aktywność, daje poczucie niezależności i jednocześnie gwarantuje wysokie dochody. Żyć, nie umierać.

A jednak ta sielanka ma swoją ciemną stronę. Przyzwyczajeni jesteśmy do myślenia, że zarabianie dużych pieniędzy pozwala wykonywać pracę z tym większym zaangażowaniem i satysfakcją. Niestety jest wręcz odwrotnie. W psychologii mechanizm ten nosi nazwę efektu nadmiernego uzasadnienia.

Wyobraź sobie, że lubisz coś robić. Sprawia ci prawdziwą przyjemność kontaktowanie się z ludźmi, rozmawianie z nimi, wspólne rozwiązywanie problemów lub towarzyszenie innym w ich rozwoju. Robisz to wszystko, bo odczuwasz wewnętrzną satysfakcję. Ona zaś napędzana jest przez motywację wewnętrzną – głębokie przekonanie, że to, co robisz ma sens i jest źródłem przyjemności. Jeśli ktoś zapyta, dlaczego to robisz, bez zastanowienia odpowiesz – bo to lubię. W momencie, gdy twoja praca zostaje wynagrodzona dużą suma pieniędzy i dzieje się tak dłuższy czas, coś szczególnego zaczyna dziać się z motywacją wewnętrzną. Uzasadnienie „robię to bo lubię” zostaje zastąpione przez zewnętrzne uzasadnienie „robię to, bo dostaję duże pieniądze”. Gdy pieniądze nie są zbyt duże, co oznacza, że subiektywnie masz poczucie, że powinieneś dostać więcej, to pojawia się dysonans poznawczy: dlaczego ja to robię? Chyba nie dla pieniędzy, bo te nie są imponujące. Robię to, bo po prostu to lubię. Jeśli zatem zewnętrzne uzasadnienie nie jest wystarczające, to motywacja wewnętrzna może być utrzymana na stosunkowo wysokim poziomie. Gdy zewnętrzne uzasadnienie staje się dominujące (tak, jak w przypadku wysokiej gratyfikacji finansowej), to motywacja wewnętrzna zostaje zastąpiona przez zewnętrzną. Dysonans poznawczy zostaje zredukowany przez nadmierne zewnętrzne uzasadnienie. Jeśli pieniądze płyną niezmiennym strumieniem, to oczywiście można cały czas dobrze wykonywać swoją pracę, choć napęd do jej wykonywania ma inne źródło – zewnętrzne. To zaś oznacza, że wewnętrzna satysfakcja ulatnia się bezpowrotnie jak piękno więdnącej róży. To prawdziwy dramat dla tych, którzy na początku lubili swoją pracę, a następnie zaczęli otrzymywać za jej wykonywanie duże pieniądze.

Gdy ktoś zastąpił motywację wewnętrzną tą zewnętrzną, będzie miał spory kłopot z wykonywaniem swojej pracy w przypadku, gdy pieniądze nie będą już takie duże. Wtedy istnieje rzeczywista groźba, że praca nie będzie wykonana w najlepszy możliwy sposób.

Czy można zadbać o zachowanie motywacji wewnętrznej? Oczywiście. Najlepiej, jeśli wynagrodzenie nie jest zbyt wysokie, co skutkuje powstaniem dysonansu i jego redukcją z przywołaniem uzasadnień wewnętrznych (skoro to robię za takie pieniądze, to muszę to przecież lubić). Jeśli natomiast pieniądze są rzeczywiście duże, to sprawa jest trudniejsza, choć nie beznadziejna. Sposobem radzenia sobie z tą sytuacją jest poprowadzenie od czasu do czasu zajęć za darmo (za zwrot kosztów). To sprawia, że nieustannie mamy okazję przekonywać się, że powodem, dla którego pracujemy, jest odczuwanie wewnętrznej satysfakcji.

Zarabiasz dużo? Miej się na baczności, bo grozi ci wypalenie. Jeśli chcesz tego uniknąć, popracuj od czasu do czasu za darmo.

Ryszard Kulik

14 października, 2017 by DW 0 Comments

Nauczyć się cierpieć

Pracując z ludźmi w obszarze rozwoju osobistego, stawiamy sobie rozmaite cele. Czy jest coś, co je łączy? Jak te cele zakorzenione są określonej wizji rzeczywistości, w sposobie myślenia o człowieku, o sobie samym? Czego ludzie pragną najbardziej? Czego ja najbardziej pragnę?

Docierając do samego jądra tego zagadnienia odkrywam, że podstawowym problemem ludzi jest cierpienie. To elementarne doświadczenie egzystencjalne było, jest i będzie obecne w życiu każdego człowieka niezależnie od kultury i czasu historycznego. Cierpienie jest kontinuum, które rozciąga się od subtelnego dyskomfortu aż po ból nie do zniesienia. W tym znaczeniu towarzyszy nam nieustannie. Cierpimy bowiem, gdy nie dostajemy tego, czego chcemy i gdy dostajemy to, czego nie chcemy. Cierpimy też wtedy, gdy dostajemy to, czego chcemy, ale boimy się to utracić. Jest pewne, że kiedyś to utracimy.

Od zarania ludzie próbowali wymyślić sposoby radzenia sobie z cierpieniem. Największym bodaj projektem w tym zakresie jest cywilizacja, która ma w założeniu uczynić życie lekkim, łatwym i przyjemnym. Wymyśliliśmy również bardziej subtelne sposoby: cielesne, psychologiczne i duchowe praktyki, które w założeniu mają wyzwolić nas z cierpienia. Współcześnie tę rolę spełnia przede wszystkim psychoterapia i metody rozwoju osobistego.

W podejściu do problemu cierpienia uwidaczniają się dwie podstawowe strategie. Jedna, zdecydowanie dominująca, zakłada, że cierpienie przestaje być problemem, jeśli będziemy maksymalizować to, co znajduje się po drugiej stronie, czyli szczęście. Druga uznaje, że od cierpienia nie można uciec, a uciekając, wzmacniamy je jeszcze bardziej. Jedyne, co nam pozostaje, to przyjąć cierpienie jako nieodzowny element życia.

Jeśli wnikniemy w naturę cierpienia, to okaże się, że jego korzeniami są pragnienia. Cierpimy, bo ciągle czegoś chcemy lub nie chcemy. A chęć uniknięcia cierpienia jest bodaj największym pragnieniem i jako takie jest odpowiedzialne za rozkręcanie spirali cierpienia. W doświadczeniu cierpienia obecny jest zwykle ból mający charakter organiczny. Obejmuje on do 20% całego doświadczenia. Reszta to chęć uniknięcia tego bólu. Zatem głównym składnikiem cierpienia jest pragnienie, by go nie było. Im silniejsze, tym większe cierpienie.

Ten mechanizm wyraźnie pokazuje, co stanowi najważniejszy cel rozwojowy w pracy z ludźmi. Tym celem nie jest doświadczenie szczęścia czy uczynienie życia lepszym. Tym celem jest nauczenie się, jak cierpieć, jak radzić sobie z najbardziej elementarnym doświadczeniem egzystencjalnym. Nauka cierpienia jest największym wyzwaniem ludzkości. W tej nauce przede wszystkim trzeba przyjąć założenie, że cierpienia nie da się uniknąć, a następnie nauczyć się je mieścić w sobie bez chęci natychmiastowej ucieczki czy też zrobienia czegoś z trudnym przeżyciem.

Paradoksalnie przyjęcie cierpienia pozwala sprowadzić jego rozmiar do pierwotnego poziomu, czyli do owych 20% organicznego bólu będącego źródłem dyskomfortu. Nie uciekając od tego doświadczenia, mamy okazję zobaczyć, że towarzyszący lęk i opór budują się na iluzji oddzielenia od bieżącej chwili i same stanowią rodzaj złudzenia. Wejście w ból zmniejsza go ostatecznie.

Jak zauważyła moja 9 letnia córka Hania, teraz boli już tylko kolano, a nie… serce.

Ryszard Kulik

13 października, 2017 by DW 0 Comments

W pogoni za szczęściem

Czy ktoś nie pragnie być szczęśliwy? We współczesnej kulturze  zachodnioeuropejskiej szczęście stało się prawdziwym imperatywem. Ludzie już nie tylko chcą być szczęśliwi, ale uważają, że osiągnięcie szczęścia jest ich obowiązkiem lub że mają prawo do szczęścia, że szczęście im się należy. Tak oto właściwość, która jest naszym naturalnym, przyrodzonym stanem zamienia się w prawdziwy fetysz, któremu budujemy ołtarzyk i umieszczamy go tam jako nieosiągalne pragnienie.

Pogoń za szczęściem, które najczęściej utożsamiane jest z przyjemnością, przybiera postać epidemii. Cała nasza cywilizacja służy temu, byśmy czuli się dobrze, by trwać w dobrostanie jak w przyjemnym i komfortowym kokonie. Nie byłoby w tym może nic nagannego, gdyby nie to, że współczesna psychologia rozprawia się bezwzględnie z tym mitem. Wskazuje bowiem przede wszystkim na to, że szczęście jest względnie nieuwarunkowane i nie zależy od okoliczności zewnętrznych. A dodatkowo gonienie za szczęściem i maksymalizowanie własnego dobrostanu przynosi efekt wręcz odwrotny. Widać to szczególnie wyraźnie w uzależnieniach, prawdziwej pladze współczesności. Ludzie uzależnieni to osoby, które w najwyższym stopniu uwierzyły, że szczęście można osiągnąć, aplikując sobie określoną substancję, zachowanie lub stan umysłu. Im bardziej tego pragną, tym trudniej jest im to osiągnąć i tym większe cierpienie prowokują.

Pogoń za szczęściem można też zaobserwować w różnych podejściach terapeutycznych oraz w obszarze rozwoju osobistego. Masz problem – a wiemy, że masz – to przyjdź, a my pomożemy ci go zniwelować i osiągnąć szczęście. Jest w miarę dobrze? – pamiętaj, że może być jeszcze lepiej. My powiemy ci, jak to zrobić. Te obietnice terapeutyczno – treningowe zasilane są uświęconą pogonią za szczęściem. Różni spece od leczenia i rozwoju przekonują, że są w stanie naprawić, poprawić, ulepszyć, przekształcić, transformować, udoskonalić, zoptymalizować tak, by w końcu było dobrze, a po prawdzie lepiej niż przed chwilą. To, co jest teraz, jest niemal zawsze niezadowalające. Dobre jest wrogiem lepszego. A szczęście jest nieustannie na horyzoncie. Trzeba usilnie zabiegać, starać się i gonić za nim.

Jest w tych wszystkich zabiegach podstawowa niezgoda na to, co jest. Stan obecny jest zawsze niezadowalający i natychmiast trzeba go przekształcić w coś innego. Już sam akt przekształcania sprawia, że stajemy w rozkroku między teraz, a tym co ma nadejść. Skupianie się na stanie docelowym, którego jeszcze nie ma, prowokuje dramatyczne rozszczepienie i ostatecznie kończy się utratą kontaktu z tym, co jest tu i teraz. W ten oto sposób tracimy grunt pod nogami, utożsamiając się z tym, co ma dopiero nadejść. Życie o krok do przodu wobec tego, co jest, rozprzestrzeniło się jak prawdziwa plaga. A rynek usług szkoleniowych w dużej mierze przyczynia się do podtrzymywania tej iluzji.

To wszystko paradoksalnie upośledza naszą umiejętność doświadczania szczęścia, tak jak alkohol (dający czasową ulgę) uniemożliwia przeżycie głębokiej satysfakcji. Wydaje się, że tak szybko pędzimy za szczęściem, że ono nie jest w stanie nas dogonić. Bo po prawdzie nie trzeba robić nic, by urzeczywistnić szczęście. Najlepiej w ogóle się nim nie zajmować. Szczęście jest bardziej produktem ubocznym naszego życia. Zdarza się ot tak, kiedy w ogóle nie zwracamy na nie uwagi. Albo inaczej – jest naszym naturalnym stanem umysłu, który, jeśli mu nie przeszkadzamy, pojawia się spontanicznie obdarzając nas doświadczeniem pełni naszego życia.

Jeśli zaś czujesz się nieszczęśliwy, to najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to w pełni doświadczyć tego stanu. Życie jest w końcu piękną katastrofą.

Ryszard Kulik

16 lipca, 2017 by DW 0 Comments

Gruszki na wierzbie czyli oświecenie w weekend

Rynek usług szkoleniowych to prawdziwa wolnoamerykanka. Dotyczy to przede wszystkim szkoleń z zakresu umiejętności miękkich realizowanych poza obszarem biznesowym. W szkoleniach biznesowych bowiem firmy zainteresowane są bardzo konkretnymi i precyzyjnie zarysowanymi celami, których realizacja poprzedzona jest najczęściej badaniem potrzeb szkoleniowych.

Inaczej ma się sprawa w przypadku szkoleń dla „ludzi z ulicy”. W tym przypadku mamy do czynienia z prawdziwym wysypem łakoci przypominających piniatę na przyjęciu dla dzieci. Tytuły tego rodzaju warsztatów mówią same za siebie: „Dojdę tam, dokąd chcę”, „Bądź jak słońce w zenicie”, „Sukces na wyciągnięcie ręki”, „Życie bez stresu”. I to wszystko w weekend lub w ciągu jednego dnia.

Nacisk na szybki efekt osiągany bez wielkiego wysiłku ogarnął również obszary związane z rozwojem duchowym. Prawdziwą karierę w środowisku buddystów zen robi koncepcja tzw. Wielkiego Umysłu pozwalająca w kilka godzin urzeczywistnić własną prawdziwą naturę, zamiast mozolić się wieloletnią praktyką polegającą na siedzeniu przed ścianą.

Oczywiście powyższe propozycje są próbą zagospodarowania ogromnych oczekiwań zwykłych ludzi związanych z ich życiowymi rozterkami, tęsknotami i brakami. To, że wszyscy pragniemy żyć w szczęściu, dobrostanie, zdrowiu oraz w relacjach, które nas wspierają, nie jest niczym niezwykłym. Niezwykłym jest natomiast to, że wielu z nas wierzy, że urzeczywistni te jakości po uczestnictwie w kilku- bądź kilkunastogodzinnym warsztacie. Choć po prawdzie nabieranie się na te obietnice może jest ludzką cechą od zarania dziejów. Pamiętamy, ileż to hochsztaplerów oferowało naiwnym rozmaite eliksiry. A i dzisiaj przyglądając się reklamom (których podstawowy przekaz odnosi się do tych samych tęsknot) i przywołując ich skuteczność w wywieraniu wpływu na ludzi, możemy założyć, że większość z nas gotowa jest wierzyć w psychologiczne cuda.

Tęsknoty zwykłego śmiertelnika to jedno, a drugie to oferta odpowiadająca na nie i podtrzymująca złudzenie, że w krótkim czasie da się rozwiązać niemal wszystkie egzystencjalne problemy. Uwidacznia się w tym zjawisku brak pokory trenerów prowadzących takie zajęcia oraz co gorsze rodzaj narcystycznego zaślepienia. Oto bowiem u podstaw całego tego zjawiska leży przeświadczenie, że wewnętrzna i zewnętrzna rzeczywistość może zostać poddana totalnej kontroli w celu naprawienia, ulepszenia, modyfikowania i usprawniania. Że może być ciągle lepiej i lepiej, a ostatecznie „tak, jak ja tego chcę”. Własne chcenie urasta do roli świętości i staje się prawdziwym fetyszem współczesnego rynku usług psychologicznych.

Spełnianie tych nieustannie rosnących oczekiwań klientów staje się coraz trudniejsze, ale co rusz pojawiają się nowe skuteczne techniki i narzędzia. Stosowane oczywiście łatwo, szybko i przyjemnie. No może nie zawsze przyjemnie, sądząc np. po dynamicznie rozwijającej się modzie na ajałaskę, przy której to praktyce trzeba się porządnie nachorować, zanim osiągnie się pożądane rezultaty. Te jednak są zawsze mocne i szybkie, jak chce tego współczesny człowiek.

No cóż, mamy taki rynek usług szkoleniowych, jaki jest współczesny świat. Jak w soczewce uwidaczniają się wszystkie jego podstawowe cechy: szybkość, pośpiech, parcie do przodu za wszelką ceną, pogoń za przyjemnością i ekstremalnymi doznaniami, afirmacja zachcianek ego. Krótko mówiąc narcystyczne rozpasanie zarówno u trenerów jak i klientów. Jeśli ktoś jest gotowy zapłacić niemało pieniędzy za iluzję, to my trenerzy z radością mu to damy.

Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, co jest głęboką, rzeczywista potrzebą ludzi i jak my trenerzy mamy odpowiedzieć na tę diagnozę?

Ryszard Kulik