Alan Watts w wykładzie „Filozofia Tao” przywołuje wu-hsin, czyli nie-myśl, inaczej, upraszczając – nieświadomość siebie. Mówi o nim jako o stanie całości, kiedy umysł raczej nie działa niż działa, a szczególnie kiedy umysł nie jest wyrazicielem, przedłużeniem ego, które chciałoby być jego nadzorcą. To trochę tak jakby chodzić bez zastanawiania się nad chodzeniem, pozwalać by nogi szły same. Ten stan polega na używaniu całego umysłu, bez silenia się na ukierunkowanie go, ogarnianie jakiejś szczególnej części bardziej. Trochę jak patrzenie bez skupiania się na czymś konkretnym z zamiaru, jak pozwalanie sobie zobaczyć to co się wybija, zamiast wypatrywać czegoś. Przywołując Czuang Tsy: „Jeżeli uspokoisz ciało zjednoczysz swoją uwagę, spłynie na ciebie harmonia nieba. Jeżeli scalisz świadomość i skoncentrujesz myśli, duch zamieszka w tobie. Te ubierze cię, a Tao ochroni. Twoje oczy będą jak oczy nowo narodzonego cielęcia” Bezczynne działanie umysłu można by przedstawić też jako słuchanie bez nastawiania uszu, smakowanie bez dotykania językiem, wąchanie bez wdychania, dotykie bez naciskania, a każda z tych czynności stanowi przykład Wu shin. Shin to nie umysł, nie serce, nie intelekt, nie czucie, a zarazem jakoś każde z nich. Blisko wu shin do takich zenowskich pojęć jak umysł pierwotny, umysł buddy, czy wiaraiumysł, nie umysł. A więc hsin najlepiej działa jakby go nie było, albo jakby był nieuświadomioną całością, ogólnym, całym, spójnym procesem wszystkiego, dynamiczną, szybką podążającą zmianą. I prawdopodobnie właśnie dopiero przy takim jego spontanicznym całościowym pojawieniu się ujawnią się też specjalne właściwości, zdolności, talenty, moce, Te, które są mu właściwe w naturze jego, a nie dają się rozwijać w umyślny sposób. Lao-tsy mówi: Wybitne Te nie jest Te, więc jest Te. Marne Te nie rzuci Te, więc nie jest Te. Wybitne Te jest bierne i bezcelowe. Marne Te jest aktywne i celowe. Zastanawiamy się jak najlepiej poprowadzić pracę z grupą. Studiujemy materiały o narzędziach, technikach, interwencjach, sposobach organizacji treści, klasyfikacjach, typach uczestników, technologii, sztucznej inteligencji, zastosowaniu rekwizytów, mieszaniu metod pracy, bez końca dążąc do tego by lepiej się przygotować, by praca ( warsztat, szkolenie, coaching, trening) był lepszy przyciągał uczestników, więcej mógł im dać, lepiej odpowiadać celom. Kiedy jednak głębiej zastanowimy się dlaczego ludzie przychodzą na warsztaty, albo są zadowoleni z nich okazuje się, że „przychodzą na Ciebie, dałeś im, poruszyłaś w nich”. Tak się to nazywa, w kuluarach można niekiedy usłyszeć: byłam u niego czy u niej. Jakby w tym nazwisku było już wszystko. Temat, treść, sposób, korzyść, zadowolenie, czy tzw. efekt aha, czy wow, obojętne jak go nazywać teraz. Ludzie niekiedy nie znają tematów, programów, zagadnień treści warsztatów i śmieją się z tego nieznania w głos, siedząc w kręgu na warsztacie. Można by powiedzieć – nie wiedzą po co przyszli… Wiedzą. Całość jest w tej osobie. Zdarza mi się obserwować trenerów na warsztatach superwizyjnych, kiedy prezentują autorskie projekty warsztatów. Widzę mnóstwo przygotowań, wiedzy, narzędzi, starania, pięknych idei, zaangażowania uczestników. I tylko niektórzy z nich pozwalają sobie pójść za sobą, merytorycznie czyli projektując warsztat w obszarze który ich ciekawi, bawi, karmi, i w prowadzeniu czyli reagując bliżej siebie, interweniując w zgodzie z sobą, w swojej energii. To te właśnie prace grupy odbierają z błyszczącymi oczami, jest jakoś uroczyście, coś dzieje się z czasem i przestrzenią. Bywa że pojawiają się zdarzenia, które można by nazwać błędem, czy trudnością, których jednak nikt nie zauważa bo zostają objęte, jakby od niechcenia ujawniającym się Te prowadzącego. Po zakończeniu takiej pracy zapada pełna zachwytu cisza, a później sypią się informacje zwrotne z których wybija się pytanie: jak ty to robisz. Odpowiedź albo mina prowadzącego najczęściej mówi: nie wiem. Ktoś nie ma świadomości co zrobił, jak działał, jaką jakość stworzył, choć odnajduje zdarzenie, zauważa je po fakcie, kiedy się dowiaduje. To po prostu się dzieje. Błędy są mu wybaczane wtedy jakby z automatu. Szybsza i mocniejsza jest ta specjalna moc Te. Ta wolność w której ukazuje się wewnętrzna prawda, na którą ludzie tak czekają. Hsin. Co więc daje nam skupianie się na technikach, narzędziach, metodach, zewnętrznej atrakcyjności warsztatu? Może warto więcej energii przeznaczyć na integrację wewnętrzną? Może moc która pochodzi z naszego wnętrza wciąż czeka na uwolnienie? Może będzie tak, że ta moc nie będzie chciała współpracować z modelami, technikami itd., może one właśnie ją wygaszają kiedy umysł skupia się na przygotowaniu i stosowaniu technik i dąży do atrakcyjności przez logikę wywodu? Czy praca z grupami, z ludźmi jest zbiorem technik, czy jednak technikami w rękach kogoś kto uwalnia się i jest? Na czym oprzeć tzw. własny styl pracy? Pytania te nie mają dla mnie jednoznacznych odpowiedzi. Ważne jest i to i to. Szukanie równowagi to droga indywidualna. Dla trenerów, osób pracujących z ludźmi miejsce na jej szukanie jest w każdej chwili życia. Bo zdaje się pracujemy z życiem. Autor: Bartosz Płazak
Powiązane
Po co pracującemu z grupami narzędzia?
Ciekawe pytanie. Dla jednych rażąco nie na miejscu, dziwne, zaskakujące, posiadające oczywiste odpowiedzi. Dla innych...
Po co pracującemu z grupami warsztat pracy z sytuacjami trudnymi?
Trudności, trudni uczestnicy, wymagające sytuacje, zagrożenia, zakłócenia, zaskakujące, nieoczekiwane zdarzenia (…) czyli nie...